W 2011r. widziałam go na Open'air i przyznam, że doznałam takich przeżyć, że aż chciałam pojechać na któryś z kolejnych koncertów, które dawał wtedy w Europie. Można powiedzieć, że przeważył zdrowy rozsądek i zadowoliłam się słuchaniem go w domu. To był dla mnie najważniejszy koncert, na którym, byłam i planowałam za kilka lat pojechać, choćby na koniec świata, żeby jeszcze raz posłuchać i zobaczyć Princ'a na żywo. Powaliło mnie, jaką więź nawiązał z publicznością nie robiąc zbyt wiele. Wszystko było bardzo akuratne. A emocje już kompletnie sięgnęły zenitu, kiedy to w kulminacyjnym momencie "Purple Rain", czyli na solo artysty, zaczęły z góry spadać złote sreberka. Cała ta atmosfera przeniosła mnie wtedy do pewnego wieczoru sylwestrowego, kiedy to wraz z rodzicami i siostrą oglądałam "Purple Rain". Potem słuchaliśmy wszyscy płyty ze ścieżką dźwiękową z filmu i nawet zrobiliśmy sobie mini dyskotekę, co nigdy wcześniej i później już się nie zdarzyło.
Tak, tata bardzo lubił Princa, uważał go za geniusza, jedynie irytowało go, że artysta nagminnie epatował seksualnością. Pamiętam jak pewnego razu powiedział mi, że kiedy usłyszał go w Stanach w latach 70, był pewien, że Prince będzie drugim Hendrixem, jednak szybko okazało się, że pójdzie bardziej w stronę disco.
Dla mnie zarówno moj tata jak i Prince są to dwaj artyści, którzy czuli się świetnie w różnych stylach muzycznych i nie zamknęli się na jeden. Upraszczając, tak jakby nie tyle sama muzyka była dla nich ważna, ale odkrywanie nowego. Myślę, że też byli podobni w kwestii stosowania bogatych aranżacji w swoich kompozycjach, chociaż w ich twórczości można znaleźć i te bardziej minimalistyczne. Obaj używali też swojego głosu do tworzenia kompleksowych zaśpiewów chóralnych.
Cóż, pozostaje nam cieszyć się, że żyjemy w czasach, w których muzyki słucha się nie tylko na żywo, ale też a raczej przede wszystkim nagranej. W ten sposób można obcować z wrażliwością i geniuszem artysty, nawet po jego śmierci.
Dziękuję za życie Prince'a. Niech pamięć o nim trwa.